Ważne, ciekawe, interesujące – co się u nas dzieje

treść strony

Dziennikarz od dziecka. Janusz Schwertner

Pierwsze pieniądze zarobił, mając 12 lat. Gdy był w gimnazjum, rozmawiał z Anną Dymną i Jerzym Stuhrem. Przed studiami założył gazetę, w której opisał, jak źle traktuje ludzi dyrektor jego liceum. Dziś jest przed trzydziestką, a na koncie ma najważniejsze nagrody dziennikarskie w Polsce i Europie. – Doradzam maksymalną wiarę w siebie – mówi nam Janusz Schwertner, dziennikarz Onetu.

  • fot. Szymon Łaszewski/FRSE

MR: Pamiętasz swój pierwszy tekst?
JS: Miałem siedem lat. Zrobiłem gazetkę dla rodziców i rodzeństwa. Kosztowała 1,5 zł. Wydałem ją w czterech egzemplarzach. Zanim splajtowałem, powstały dwa numery.

O czym pisałeś?
Były najnowsze doniesienia z naszego domu, ale też informacje ze świata i ze sportu. Wymyśliłem, że będzie to „Gazeta Kuborcza”, bo choć na imię mam Janusz, w domu mówią do mnie Kuba.

Inspiracja „Wyborczą”?
Pewnie tak, bo to jedyna gazeta, którą w tym wieku znałem. A kilka lat później w sieci pojawiły się moje pierwsze artykuły. Stworzyłem wtedy stronę internetową o Widzewie Łódź, moim ulubionym klubie piłkarskim.

Przecież pochodzisz z Krakowa!
Ale mocno kibicowałem Widzewowi. Był 2004 rok, miałem 12 lat, internet raczkował, a ja stawiałem proste strony w sieci. Codziennie zamieszczałem nowe artykuły o piłkarzach, meczach, klubie. Strona nieźle sobie radziła. Zarobiłem na niej pierwsze w życiu pieniądze. Reklamowała się duża firma bukmacherska z zagranicy.

Sami się do ciebie odezwali?
Tak, bo widzieli, że dużo publikuję i mam sporo czytelników. Zarobiłem 1500 euro, czyli wówczas gigantyczne pieniądze. Gdybym wtedy miał 20 lat, pewnie dziś byłbym milionerem. A tak powiedziałem tacie, że musimy ogarnąć faktury, bo byłem zbyt młody, żeby samemu podpisywać dokumenty. Był potwornie zdziwiony, że na tym, co robię w internecie, można zarabiać. Niesamowite czasy.

Jednak pierwszy wydrukowany artykuł podpisany twoim nazwiskiem ukazał się w magazynie studenckim.
Byłem w drugiej klasie gimnazjum, miałem 14 lat i bardzo chciałem pisać do miesięcznika „Dlaczego”. Swoje teksty publikował tam m.in. Jarosław Kuźniar. Męczyłem ich mailami, aż w końcu dali mi szansę. Bardzo źle wtedy pisałem. Mama, która jest polonistką, poprawiała mi teksty. Dopiero wtedy wysyłałem je do redakcji, ale też sporo w nich zmieniali. Zauważyli jednak, że jak na 14-latka jestem całkiem kumaty. Pracowali ze mną nad tekstami, co pomogło mi przy pisaniu kolejnych. W końcu wyznaczyli mi stały cykl, w którym miałem opisywać różne zawody: dekoratora wnętrz, informatyka, stewardessy. Zdarzały się profesje, o których nie miałem pojęcia, jak infobroker czy head hunter.

Miałeś bohaterów?
Do każdego tekstu musiałem znaleźć kilku rozmówców, opisać kulisy ich pracy i ustalić, ile można zarobić na tym stanowisku. Wtedy wstydziłem się o to pytać, dziś nie miałbym z tym problemu.

To i ja zapytam: zarabiałeś wtedy?
Tak, i to niezłą kasę. Zwykle w numerze ukazywał się jeden, a czasem i dwa moje teksty, więc na nic mi nie brakowało.

Szpanowałeś w gimnazjum?
Cieszyłem się, że piszę. A najbardziej byłem zadowolony, gdy w pierwszym roku pracy w „Dlaczego” umówiliśmy się, że będę robił wywiady ze znanymi ludźmi z Krakowa. Ja tam mieszkałem, a redakcja mieściła się w Warszawie.

Co nastolatek mówi Annie Dymnej, Jerzemu Stuhrowi czy Janowi Rokicie, żeby umówić się z nimi na rozmowę?
Największą trudność sprawiała mi odpowiedź na pytanie, o czym będziemy rozmawiać. Dla mnie to było oczywiste: o życiu. Nie rozumiałem, że trzeba mieć jakieś argumenty, gdy zaprasza się do rozmowy osobę, która udzieliła wcześniej kilkuset wywiadów. Na szczęście nikt mi nie odmówił, nie wyśmiał. A byłem zestresowany, bo przechodziłem wtedy mutację, więc specjalnie mówiłem grubszym głosem, żeby nie zorientowali się, że rozmawiają z dzieciakiem.

Skąd miałeś do nich numer telefonu?
Jan Rokita był znajomym mojego przyjaciela, a jeśli chodzi o pozostałe osoby, to znając siebie, pewnie walczyłem do końca sam, by zdobyć do nich numer. A może pomogła redakcja? Pamiętam za to, jak z Anną Dymną siedziałem na krakowskim rynku i fajnie nam się rozmawiało. Paliła bardzo dużo papierosów, aż w końcu jej się skończyły. I wysyłała jasne sygnały, żebym skoczył po kolejną paczkę, jeśli chcę dalej rozmawiać. Zrobiłem to, bo wydawało mi się, że tak powinien zachować się nie tylko dziennikarz, ale każdy mężczyzna.

Wiedziała, że masz 15 lat?
Nie pytała o wiek. A ja się obawiałem, że będzie strasznie głupio, jeśli wrócę i powiem, że w kiosku nie sprzedali mi papierosów, bo nie jestem pełnoletni. Na szczęście udało się za pierwszym razem i rozmawialiśmy kolejną godzinę. Wywiad był udany, czułem, że Anna Dymna potraktowała mnie jak poważnego dziennikarza, a nie wystraszonego nastolatka. Wtedy bardzo się nakręciłem na tę pracę. Podobało mi się, że płacą mi za to, że mogę przy kawce pogadać ze znanym człowiekiem.

Gdy rozmawiałeś z Janem Rokitą, skończyły się... pytania.
Faktycznie, po pół godzinie rozmowy pomyślałem: „pytania z kartki zadane, wywiad zrobiony, to wszystko”. Jan Rokita był bardzo zdziwiony, że to już, bo miał ochotę dalej opowiadać. A wtedy był na absolutnym topie. Rozmawialiśmy, gdy typowano go na premiera. Na koniec powiedział, że mi współczuje, że będę musiał spisać rozmowę. Powiedziałem, że bardzo to lubię. Dziś brzmi to absurdalnie, bo nie znoszę spisywania.

Od małego nie bałeś się wyzwań?
Byłem otwartym i śmiałym dzieckiem. Po mamie przejąłem pewność siebie, poczucie własnej wartości i odwagę w spełnianiu tego, na co ma się ochotę. Te cechy zawsze brały górę nad stresem. Nie czułem, że napisanie tekstu czy rozmowa z aktorem to zadania, którym nie sprostam. Byłem przekonany, że mam do tego talent i smykałkę. Jako 18-latek rozmawiałem z Andrzejem Dudą czy Jarosławem Gowinem. To, że się nie bałem tych spotkań, to w dużej mierze zasługa szefów. Bo która redakcja pozwala licealiście na wywiad z wielkimi postaciami polityki czy kina. Rzucali mnie na głęboką wodę i jestem im za to bardzo wdzięczny.

Co napisałeś w pierwszym mailu do redakcji „Dlaczego”?
Że prowadzę strony internetowe, chcę pisać teksty i jestem młodym dziennikarzem.

Napisałeś, że jesteś dziennikarzem?
Dobrze, że się wtrąciłeś, bo do dziś czuję się nieśmiało, mówiąc, że jestem dziennikarzem. To słowo od zawsze wiele dla mnie znaczyło, miało niesamowity wydźwięk, ważność. I faktycznie, sporo czasu minęło, zanim zacząłem mówić, że jestem dziennikarzem. Zatem wtedy tak nie napisałem. Przypuszczam, że podesłałem im kilka swoich tekstów o Widzewie Łódź. Miałem się czym chwalić, bo jako 12-latek robiłem wywiady z piłkarzami. Wspomniałem im jeszcze, że jestem fanem reggae i chciałbym napisać tekst o festiwalach muzycznych w Polsce. To była moja strategia, żeby od razu w pierwszym mailu wysyłać konkretne pomysły. I z pewnością napisałem, że byłoby niesamowicie móc dla nich pracować, bo mieli świetnie zaprojektowane okładki, na co zawsze zwracałem uwagę.

W którym momencie wiedziałeś, że chcesz być dziennikarzem?
W podstawówce byłem wielkim fanem piłki nożnej i uwielbiałem komentatorów sportowych. To były telewizyjne gwiazdy. Zawsze lubiłem Mateusza Borka czy Tomka Smokowskiego i to, w jakim stylu robili wywiady. Imponowali mi. Jako dziecko musiałem mieć wielkie ego, bo stworzyłem gazetę o sobie. Janusz Schwertner, dziennikarz, rozmawiał z Januszem Schwertnerem, znanym piłkarzem.

A gdybyś miał porozmawiać z Januszem Schwertnerem, wielokrotnie nagradzanym dziennikarzem, od jakiego pytania byś zaczął?
Hmmm, dobre pytanie. Swoim studentom zadaję podobne ćwiczenie i za chwilę sam przy nim polegnę. Ale łatwiej jest pytać niż odpowiadać. Już mam: „Dostałeś nagrodę European Press Prize, która była spełnieniem marzeń. Jak długo się nią cieszyłeś?”.

Przejmuję pytanie. Proszę o odpowiedź.
Godzinę.

Krótko.
Cieszę się do tej pory, choć euforia z wygranej trwała pewnie tyle. Znacznie dłużej zastanawiam się, o czym dalej pisać, żeby było równie dobre.

Cieszysz się, bo ktoś docenił to, co robisz, bo jesteś na ustach wszystkich, bo przybywa statuetek, bo twoja kilkumiesięczna praca nad tekstem jest zwieńczona prestiżową nagrodą?
Najbardziej cieszę się z tego, że jako dzieciak postanowiłem być dziennikarzem i jestem temu wierny. Dobrze mi idzie, mam pracę, która jest dla mnie wieczną zabawą i pasją. A nagrody przypominają mi, że udało się zrealizować marzenie z dzieciństwa. To dowód, że jeśli się czegoś naprawdę chce, można to osiągnąć.

Bo wtedy pisał Janusz, lat 14, i teraz nadal pisze Janusz, lat 29. Jak bardzo w ciągu 15 lat rozwinął się twój warsztat dziennikarski?
Gdy zaczynałem, byłem zbyt młody, by zrozumieć, co najbardziej mnie cieszy w tej pracy. To się zaczęło krystalizować po liceum, gdy napisałem pierwszy tekst interwencyjno-reportersko-śledczy po to, by coś zmienić. Ukazał się w gazecie, którą stworzyłem przed rozpoczęciem studiów. Wydałem tylko cztery numery, bo na więcej nie było mnie stać. To była bezpłatna gazeta rozdawana na ulicy. Nazwałem ją „Magazynem Krakowskim”. Miał piękne okładki malowane przez moją przyjaciółkę, która jest artystką.

Duży nakład?
Doszedłem do 10 tys. egzemplarzy.

Serio? Żeby wydać gazetę, ktoś musi ją łamać, trzeba znaleźć drukarnię, płacić za papier. To sporo kosztuje.
Paradoksalnie to nie były aż tak duże pieniądze. Współpracowałem z firmą, która wydawała bezpłatne gazety w całej Polsce, dzięki czemu miała niskie ceny druku. „Magazyn Krakowski” był darmowy, więc pieniądze na jego produkcję pochodziły z reklam. Dużej kasy z tego nie miałem, podratowali mnie rodzice, ale i tak straciłem kilka tysięcy złotych. To była nieprawdopodobna zabawa, że mogłem w Krakowie wydać własną gazetę. Pomogli znajomi, których poprosiłem o pomoc w dystrybucji. Stali na ulicy i rozdawali „Magazyn Krakowski”. Do dziś uważam, że sprytnie zagrałem z tytułem. Wydawał się tak oklepany, że ludzie myśleli, że pismo istnieje od dawna. Nawet jak dzwoniłem do różnych instytucji i się przedstawiałem, nikt nie był zaskoczony. Nie miałem nawet problemu, żeby na „Magazyn Krakowski” załatwić sobie akredytacje na różne wydarzenia.

Wróćmy do tekstu, który miał coś zmienić. Co to za sprawa?
Napisałem o dyrektorze mojej szkoły, który był mobberem. Jego twarz znalazła się na okładce pierwszego numeru. Kilka lat wcześniej przyłapano go na jeździe autem pod wpływem alkoholu. Miał ponad 2 promile. Mimo że przyznał się w sądzie do winy, został uniewinniony. Obrońcy wykazali, że alkomat, którym go sprawdzano, mógł nie mieć atestu. I przywrócono go na stanowisko. Byłem wtedy w klasie maturalnej. Dla mnie to było oburzające, że facet, który jeździ po pijaku, jest dyrektorem szkoły. Ale nie planowałem o tym pisać artykułu. Po tej sprawie dochodziło do mnie coraz więcej głosów o jego mobberskich zachowaniach. Zacząłem miniśledztwo. Rozmawiałem potajemnie z nauczycielami, których ewidentnie zastraszał. Woźna opowiedziała mi, jak ją zwyzywał bez powodu. W trakcie matury obraził moją koleżankę. Wszyscy bali się zareagować, bo miał silną pozycję w Krakowie i był nie do ruszenia. Napisałem o tym duży tekst i opublikowałem go w swojej gazecie.

Pod nazwiskiem?
Oczywiście. Nie byłem już uczniem tej szkoły, choć nawet jakbym nim był, nie wahałbym się ani przez pół minuty. Najwyżej by mnie wyrzucili. To była moja pierwsza styczność z dziennikarstwem śledczym. Wiedziałem np., żeby wystąpić do sądu o wgląd do akt tej sprawy. Szczegółowo opisałem, jak dyrektor wymigał się od odpowiedzialności karnej. No i miałem dobrych informatorów, którzy bardzo się bali. Jednemu nauczycielowi pół żartem, pół serio powiedziałem, że coś jest nie tak, skoro uczeń musi robić porządek w szkole. Gdy artykuł się ukazał, zapanowało absolutne szaleństwo. Uczniowie kserowali pierwsze wydanie „Magazynu Krakowskiego”, przekazywali go sobie z rąk do rąk. O sprawie zrobiło się głośno. Dałem przewrotny tytuł: „Zwycięstwo dyrektora” i na okładce umieściłem jego wielkie zdjęcie. Wymowa artykułu była taka, że czegokolwiek nie zrobi, i tak jest bezkarny, bo ma w Krakowie mocne plecy. Z relacji uczniów z młodszych klas wiem, że gdy ukazał się artykuł, dyrektor paradował dumnie z okładką numeru po szkole. Myślał, że to pochwalny tekst. Dopiero później przeczytał tekst i wpadł w szał. Atakował mnie na Facebooku. Pisał, że zły to ptak, co własne gniazdo kala. Jakiś czas później dyrektor zaliczył kolejną wpadkę, którą opisałem już na łamach Onetu. Wtedy dyrektora odwołano ze stanowiska.

Sprawczość.
To był przełom. Najlepsze w dziennikarstwie jest to, że mamy narzędzia, które pozwalają nam nie tylko się wkurzać, że coś jest złe, ale możemy to opisać i zmienić sytuację.

Połechtało to twoje ego?
Absolutnie nie. Do dziś udziela mi się empatia w stosunku do moich bohaterów, także negatywnych. Nigdy nie czułem satysfakcji, że zaszkodziłem dyrektorowi. On sam sobie zaszkodził swoim zachowaniem. Wiedziałem jednak, że artykuł będzie dla niego ciosem wizerunkowym, więc w pewnym sensie mu współczułem. Z drugiej strony dzięki temu w szkole zrobiło się normalniej i wiele pracujących tam osób odetchnęło z ulgą. Dziennikarstwo zmienia trochę świat.

Twój tekst zburzył też świat wielu ludzi zachwyconych nowoczesnym, fajnym, serdecznym ks. Jackiem Stryczkiem, twórcą Szlachetnej Paczki. Opisałeś, jak niszczył psychicznie swoich podwładnych. Czułeś, że twój tekst mocno namiesza?
Zrozumiałem to, gdy znalazłem kolejnych bohaterów, którzy potwierdzili to, o czym mówili moi pierwsi informatorzy. Gdy zebrałem 21 opowieści, wiedziałem, że to nie jest wymyślona historia. Wtedy zrozumiałem, że ks. Stryczek przestanie szefować Szlachetnej Paczce. W redakcji nie było chwili wahania, czy puszczać ten tekst. Materiał, który zebrałem, zawierał liczne dowody na stosowanie przez ks. Jacka mobbingu. W Onecie baliśmy się jednak, że po publikacji zniszczymy piękną ideę Szlachetnej Paczki. Chcieliśmy tak poprowadzić narrację, by przekonać opinię publiczną, że jedno to niewłaściwe traktowanie pracowników, a drugie to szlachetna idea wymyślona i wdrożona w życie przez ks. Stryczka. Tego nikt nie podważa i mu nie odbierze.

W tym tekście opisałeś mechanizm weryfikowania informacji udzielanych przez twoich rozmówców. Jak sprawdzić, czy mówią prawdę, czy manipulują dziennikarzem, by osiągnąć ukryty cel?
Duże wrażenie zrobiła na mnie kartka z wydrukowanymi mailami od ks. Stryczka do jednej z bohaterek tekstu. Toksyczne treści, pisane w nocy, z dziwnymi tytułami, jak np. tylko cztery kropki. Pomieszanie sekciarskiego tonu z ojcowskim, ewangelicznym, opiekuńczym i brzmiącym jak z najostrzejszych korporacji. Przeszedł mnie dreszcz. Pomyślałem, że jeśli szef tak pisze do pracowników, to nie jest tam normalnie. Staram się ufać informatorom, słucham ich i nie przerywam. Dopiero później weryfikuję, co mówią. Przy tekście o Szlachetnej Paczce w pewnym momencie porzuciłem listę osób wskazanych przez informatorów i zacząłem szukać kolejnych bohaterów w mediach społecznościowych na chybił trafił. Chciałem znaleźć osoby, które pracowały tam 10-15 lat temu po to, by mieć pewność, że nie znają się z ludźmi, którzy już ze mną rozmawiali. Gdy ich zeznania potwierdzały to, co mówili inni, stało się jasne, że to nie jest przypadek.

Było ci żal ks. Stryczka?
Najpierw jest żal ofiar i radość, że już nie będzie mobbingu. Wielu bohaterów wpadło w depresję, miało problemy z bezsennością. Pamiętam drżące ręce osób, które mówiły o ks. Stryczku. Jedna z dziewczyn była w ciąży i przed naszym spotkaniem dostała ataku paniki, co w jej stanie było groźne. Żal mi było, że taki tekst trzeba było napisać. Lepiej, gdyby się okazało, że to nieprawda, a ks. Jacek jest super gościem.

Od małego chciałeś być dziennikarzem, a jednocześnie nie poszedłeś na studia dziennikarskie. Ba, rozpocząłeś pięć różnych kierunków, żadnego nie skończyłeś. Teraz innych uczysz dziennikarstwa na Uniwersytecie SWPS. Nie ma sensu studiować, by osiągnąć zawodowy sukces?
Nie chciałem marnować czasu i energii na pisanie artykułów, które się nie ukażą, a z tym kojarzyły mi się studia dziennikarskie. Dla mnie nie miało to sensu, bo od dawna publikowałem swoje teksty. Najdłużej, bo trzy lata, studiowałem filmoznawstwo. Świetne zajęcia, dużo z nich wyniosłem. Nie ma lepszego kierunku na świecie niż ten, który polega na oglądaniu filmów. Żałuję, że żadnego kierunku nie skończyłem.

A planujesz?
Wykształcenie mam średnie, bo nie napisałem pracy licencjackiej. Do tych kierunków, które rozpocząłem, już nie wrócę. Ale chciałbym skończyć jakieś studia. Może kryminalistyka?

Przyda się w pracy?
No i poza tym na zajęciach będziemy wykrywać hipotetycznego zabójcę. To wydaje się równie pasjonujące co studiowanie filmoznawstwa.

Ale czas studiów wykorzystałeś na wymiany zagraniczne w ramach programu Erasmus+ (wówczas pod nazwą Młodzież w działaniu). Gruzja, Litwa, Słowacja. Dużo ci dały te wyjazdy?
Erasmus to jedna z piękniejszych idei, jakie powstały z myślą o młodych ludziach. Uważam, że młodzi Polacy są niesamowicie mądrzy, a na pewno bardziej niż starsze pokolenia. To w dużej mierze efekt wyjazdów z programem Erasmus. To, że młodzi ludzie w Polsce są dziś tak otwarci, tolerancyjni, empatyczni i częściej niż starsi kierują się szacunkiem do drugiego człowieka, to zasługa wyjazdów studenckich albo młodzieżowych wymian, w których uczestniczyłem trzy razy. To były dwutygodniowe wyjazdy i za każdym razem dotyczyły innego zagadnienia, np. praw obywatelskich, demokracji, integracji europejskiej. Wokół tego toczyły się dyskusje, rozmowy, warsztaty. Wszystko było przygotowane w atrakcyjnej formule, więc ani na moment nie było nudno. Mieliśmy okazję mówić po angielsku, zintegrować się. Po kilku dniach orientujesz się, że masz znajomych z dziesięciu krajów w Europie i siłą rzeczy uczysz się otwartości, różnorodności, ciekawości świata. Okazuje się, że twój punkt widzenia na różne sprawy nie jest jedynym, tylko jednym z wielu. Erasmus to ciekawe wyjazdy, na których można poznać mnóstwo osób, ale i super imprezy, których się nie zapomina. Miałem wrażenie, że wielu uczestników po raz pierwszy było za granicą, miało kontakt z inną kulturą i uczyło się otwartości.

Uczestniczyłeś też w wyjeździe, podczas którego ćwiczyliście wystąpienia publiczne. To jest nadal dla ciebie wyzwanie?
Wystąpić przed innymi i mówić po angielsku to nie jest prosta sprawa. Tym bardziej że dziś nie mam wielu takich okazji. Wtedy mieliśmy codziennie warsztaty w luźnej atmosferze. Pracowaliśmy w grupach, a później efekty wspólnej pracy prezentowaliśmy przed wszystkimi. Po każdym takim wyjeździe nabierałem jeszcze większej sprawności w komunikowaniu się w obcym języku.

Co powiesz młodym ludziom, którzy – tak jak ty kilkanaście lat temu – marzą o pracy dziennikarza?
Zadajcie sobie pytanie, czy to jest to, co bardzo chcecie robić w życiu. Jeśli odruchowo nie odpowiecie, że tak, szukajcie innej drogi. Ja miałem tak, że ilekroć o tym myślałem, byłem podekscytowany. Doradzam maksymalną wiarę w siebie, nawet jeśli inni będą wam mówić, że jest przesadzona i bezczelna. Nie warto zabijać w sobie marzeń. Dziennikarstwo to pasja i sposób na życie. W mediach każdy znajdzie dla siebie miejsce, jeśli tylko w to uwierzy.

* Janusz Schwertner ma 29 lat. Pochodzi z Krakowa. Od 2013 roku jest dziennikarzem Onetu. Dwukrotnie został laureatem nagrody Grand Press. Zdobył także prestiżową European Press Prize oraz Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Uczy studentów dziennikarstwa na Uniwersytecie SWPS.